sobota, 20 lutego 2016

Domowa nawilżająca maska do włosów z algami

Hej :)
W ostatnim wpisie mogliście przeczytać o tym, jak zniszczyłam swoje włosy. Obiecałam im wtedy jeszcze intensywniejszą pielęgnację i póki co trzymam się tego postanowienia.

Przed każdym myciem na włosy nakładam domowe maski i oleje. Po myciu stosuję także odżywki pod foliowy czepek i trzymam około 30 min.

Ostatnio przeczytałam gdzieś o nawilżających właściwościach alg i postanowiłam sprawdzić to działanie na włosach. Zwłaszcza, że składnik ten jest często spotykany w kosmetykach (np. maska Kallos Algae, którą aktualnie posiadam). Na dodatek moje - włosy suche z natury - potrzebują solidnego nawilżania.

Kluczowy składnik dzisiejszej maski - algi - zakupiłam na stronie zróbsobiekrem.pl. 



***

NAWILŻAJĄCA MASKA DO WŁOSÓW Z ALGAMI:
- łyżeczka oleju kokosowego
- oliwka Babydream
- oliwa z oliwek
- duża łyżka miodu (dałam nawet czubatą)
- 1,5 łyżeczki alg
- 2 łyżeczki maski Kallos Algae (wiem, wiem, miała być to domowa maska, ale stwierdziłam że jeśli maska ma być algowa to czemu by nie ;) )

Wszystko dokładnie wymieszałam i  nałożyłam na zwilżone wodą włosy. Trzymałam ją około godziny, następnie dokładnie zmyłam szamponem i nałożyłam odżywkę.

Efekt?
Włosy mięciutkie, błyszczące, dociążone, wyglądające zdrowo, leciutkie - po prostu piękne!  Nie jestem gołosłowna, dlatego wstawiam zdjęcia, abyście mogli zobaczyć jak teraz się prezentują :

wiem, końcówki wymagają cięcia, ale to dopiero po maturze
(przesądy! :D )




Przypominam, że jeszcze tydzień temu wyglądały tak:


Jestem zachwycona, jednak lojalnie uprzedzam, że maska ta jest bardzo brudząca! Mimo to na pewno będę stosowała ją częściej (np. raz na dwa tygodnie), bo efekt jest tego wart! :)




piątek, 12 lutego 2016

O tym jak w jeden dzień zmarnować pół roku dbania o włosy. Koloryzacja farbą MARION

Dziś kolejny wpis dotyczący włosów.
Krótko przedstawię historię ich koloryzacji. Mianowicie w styczniu 2015 zdecydowałam się przefarbować włosy na ciemny brąz. Niestety farba (fryzjerska) wypłukała się po dwóch miesiącach, a ja od zawsze chciałam mieć ciemniejsze niż naturalne, więc w kwietniu na włosy nałożyłam czarną farbę. O ile na początku byłam zachwycona, o tyle później stwierdziłam że ciemny brąz był lepszy niż czerń. Do września nie farbowałam odrostów, jednak przed weselem brata stwierdziłam że już najwyższa pora na to, więc poszłam do fryzjerki i z powrotem byłam czarnulką.

I tak sobie mijał czas aż do lutego. Odrosty stały się na tyle widocznie że stwierdziłam, iż konieczne jest ich farbowanie. Nie chciałam jednak czarnego, więc kupiłam farbę firmy MARION w kolorze ciemny brąz. Myślałam że i tak przyciemni odrosty.



Dlaczego kupiłam tą właśnie farbę? Bo kiedyś używałam ich szamponetek i sprawdzały się rewelacyjnie. Na dodatek niska cena. Opinie o niej przeczytałam na wizażu już po zakupie. Nie były zachęcające. Mimo to zdecydowałam się zaaplikować ją na swoje włosy. No i to był bardzo duży błąd.

Odrosty jak były tak są - można się było tego spodziewać skoro nałożyłam na nie inny kolor niż czarny. Są jednak ciemniejsze - o tyle lepiej. Choć nadal widoczne, to mniej rzucają się w oczy. A  czarny na długości zrobił się bardziej czarny, na czym mi nie zależało, bo wręcz chodziło mi o to by wypłukać farbę z włosów.

Najgorsze jest to, że włosy zniszczyły się bardzo.

Podcinałam je w czerwcu zeszłego roku i do stycznia (!) nie miałam ani jednej rozdwojonej końcówki. W styczniu jednak po miesiącu używania suszarki i często też prostownicy zauważyłam kilka zniszczonych końców. Więc dwa tygodnie temu byłam je podciąć, po to też, by włosy odświeżyć. A teraz uwaga - po niecałym tygodniu od farbowania już są rozdwojone i połamane! Trochę mnie to przeraziło, ale za głupotę się płaci. Najbardziej jednak uderzyło mnie to jak puszą się po myciu - zawsze z tym walczyłam, ale odkąd o nie dbam, olejuję bardzo często, po każdym myciu nakładam maski i odżywki, stały się ładniejsze, bardziej lśniące i przede wszystkim bardziej dociążone. Niestety teraz mam wrażenie, że wszystko poszło na marne. Nawet moja siostra zauważyła, że coś jest nie tak, bo pomimo że robiłam z nimi to co zawsze, mój rytuał mycia i odżywiania został zachowany, powiedziała, że "mam dziś straszne siano". Zachowały jednak miękkość, nie są szorstkie i  "gumowe", chociaż tyle.

Teraz czeka mnie bardziej intensywna (o ile to możliwe) pielęgnacja włosów. Przygotowałam sobie plan, mam zamiar się go trzymać i realizować punkt po punkcie, po miesiącu wspólnie ocenimy efekt.

Co do samej farby - zdecydowanie nie polecam. Zgadzam się w 100% z negatywnymi opiniami na wizażu. Plusy są takie, że jest tania i nie śmierdzi podczas aplikacji.

Uwielbiam wiele produktów Marion, jednak ta farba nie przypadła mi do gustu. Zaleca się aplikowanie jej z butelki jednak ja wolałam nałożyć pędzelkiem tak jak tradycyjne farby, bo bałam się że inaczej nie rozprowadzę jej równomiernie. Trzymałam ją na odrostach tak długo jak zaleca producent, potem rozprowadziłam to na całą długość czego bardzo żałuję.

Zdjęcie 1 przedstawia stan moich włosów po koloryzacji, czyli tzw. masakrę. Zdjęcie 2 - po wyprostowaniu (tak, musiałam ratować się prostownicą, żeby móc jakoś wyjść z domu...).



Po wyprostowaniu nie wyglądają tak źle, ale bez tego - strasznie!

Teraz mam dwa wyjścia - albo przeżyć odrosty, albo zdecydować się na dekoloryzację u fryzjera. Szkoda mi jednak i pieniędzy i włosów. Wiem na 100% że nie chcę swojego naturalnego koloru, bo w ciemniejszych czuję się lepiej, ale na pewno nie chcę już czarnych. Ciemny brąz (który kiedyś miałam) = rewelacja, i do takiego koloru będę dążyć. 

piątek, 5 lutego 2016

Czy warto kupić chińskie pędzle do makijażu? + porównanie z HAKURO

Kiedyś nie przywiązywałam do makijażu dużej wagi, ograniczałam się tylko do nakładania podkładu bądź kremu BB i robiłam to dłońmi. Potem coraz bardziej zaczęłam się interesować tym tematem, a co za tym idzie poznałam inne sposoby aplikacji kosmetyków kolorowych. 

Swój pierwszy pędzel do makijażu dostałam od siostry - był to kabuki z firmy Eco Tools. Mam go już ponad 1,5 roku a wciąż wygląda jak nowy, pomimo że kiedy był moim jedynym pędzlem używałam go non stop i równie często go myłam. 

Kiedyś wydawało mi się, że pędzle to zbędny wydatek, jednak teraz nie umiem sobie wyobrazić wykonywania makijażu nich! Wiadomo - do każdej pracy potrzeba narzędzi. A co najważniejsze - dobrych narzędzi. Dlatego od razu nastawiłam się na zakupienie pędzli droższych (HAKURO). Miałam zamiar kompletować swój zestaw kolejno, co jakiś czas zakupując nowy pędzel. Stwierdziłam jednak, że zajęło by  mi to za dużo czasu więc zaryzykuję i przetestuję "chińskie puchacze".

Czytałam o nich wiele pochlebnych opinii. Jednak najbardziej przekonały mnie do tego zakupu filmy Szusz. Jest to bardzo popularna polska vlogerka, (która notabene mieszka w Łodzi, więc mam nadzieję, że kiedyś ją spotkam :D ). Ona ma mnóstwo pędzli, głównie te drogie, dlatego ma porównanie, a powiedziała że z przyjemnością używa także tych chińskich. Pomyślałam też, że zamiast jednego pędzla w tej cenie mogę mieć ich 10, już do wykonania całego makijażu.

Zamówienie złożyłam na allegro. Nie czekałam długo na przyjście paczki, ponieważ zamówiłam ją u użytkownika, który wcześniej sprowadził towar z Chin i wysyłał bezpośrednio z Polski. Oczywiście przed pierwszym użyciem dokładnie je umyłam.

Tak oto prezentuje się zestaw (kosztował około 42 zł z przesyłką):




Jak widzicie znajdują się w nim pędzle m.in do podkładu, różu, bronzera, do konturowania, a także korektora i cieni do powiek.

Najważniejsze pytanie - co z jakością?
Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Są wykonane z bardzo miękkiego włosia i nakładanie kosmetyków nie jest problematyczne (nawet przy bardzo podrażnionej skórze ich nie czułam). Bardzo łatwo się je myje. Lubię je też dlatego, że najzwyczajniej w świecie nie muszę się z nimi obchodzić jak z jajkiem, bo ich cena nie była wygórowana, więc jeśli się zniszczą to nie będzie dla mnie problemem zakupić nowy zestaw. Nie zwracam uwagi na to jak je szoruję i suszę. Nie przejmuję się tym, by schły główkami do dołu. Po porostu je odkładam. Natomiast o pędzle oryginalne dbam bardzo, żeby posłużyły mi na długo :)

Wcześniej używałam ich codziennie (flat top do podkładu). Teraz zrezygnowałam z malowania się na co dzień do szkoły, więc poszły trochę w odstawkę. Jednak przy wykonywaniu makijażu np. na jakąś imprezę, są jak najbardziej OK! Mam je ponad 4 miesiące. Wiele razy już były w użyciu i w "praniu" a nic się z nimi nie dzieje. Nie odkształciły się, włosie wcale nie wypada! U mnie się sprawdziły i mogłabym je polecić z czystym sumieniem. Dla początkujących są w zupełności wystarczające.

Porównanie z Hakuro:
Porównanie pokażę na podstawie pędzli do różu (lub bronzera). Jest to Hakuro H24.
Na poniższych zdjęciach widać różnicę miedzy pędzlem oryginalnym a chińskim.


Już na pierwszy rzut oka widać, że Hakuro jest pędzlem porządniejszym, solidniejszym. Ma także jeszcze bardziej miękkie włosie i nakładanie kosmetyku jest po prostu przyjemniejsze, a myślę także że dokładniejsze, lepiej dopasowuje się do twarzy. Hakuro jest większy, masywniejszy, lepiej leży w dłoni. Ten chiński przy nim wygląda dość tandetnie, plastikowo ;) 

Podsumowując i odpowiadając na pytanie zawarte w tytule - myślę, że warto zakupić chińskie pędzle do makijażu. Tak jak wspomniałam w poście, są bardzo OK zarówno dla dziewczyn początkujących jak i dla tych, które po prostu nie chcą wydawać tyle pieniędzy. Ja mimo wszystko dążę do zebrania całego zestawu Hakuro. Ale to trochę moje "widzimisię", bo po prostu chciałabym je mieć i tyle :P Po kolei, raz na jakiś czas zakupię nowy pędzel. Teraz poluję na ten do pudru - H55.

Póki co chińskie puchacze ze mną zostają i to na dłuuuuugo!! 



Miłego weekendu!
byle do ferii.............

PS: Zdjęcia powiększone po kliknięciu